klisze pamięci
Inspiracje kolbiańskie w życiu i twórczości Mariana Kołodzieja
Chciałbym zacząć od tego, że materiału do obecnej konferencji nie było zbyt dużo. Opracowanie zadanego mi tematu musiałem oprzeć na kilku fragmentach opublikowanych wypowiedzi Mariana Kołodzieja, cytatach z filmów dokumentalnych o artyście, wspomnieniach jego przyjaciół i znajomych, wreszcie na własnych rozmowach z Marianem Kołodziejem, które odbyliśmy tu w Harmężach i w jego domu w Gdańsku podczas spotkań z artystą. Materiału nie jest zbyt wiele, ale to co jest, powinno wystarczyć, aby zbudować sobie obraz i ugruntować opinię na temat kolbiańskich inspiracji w życiu i twórczości Mariana Kołodzieja.
Wszystko zaczęło się podczas pamiętnego apelu pod koniec lipca 1941 r. w KL Auschwitz. Po ucieczce więźnia z bloku 14A i bezskutecznych poszukiwaniach zbiega, miała być wymierzona kara. Takie panowało w obozie prawo. Za ucieczkę więźnia, 10 innych więźniów miał pójść na śmierć głodową w celi śmierci bloku 11.
Marian Kołodziej, więzień pierwszego transportu numer 432 stał w jednym z dalszych szeregów, gdy nagle w pierwszych szeregach powstało zamieszanie. Jak zauważa Kołodziej: My dziś mamy błędne wyobrażenia na temat tego apelu. Tam nie było nagłośnienia, nie było kamer telewizyjnych i telebimów, nie było świateł rampy. Jedynie więźniowie z pierwszych szeregów widzieli i słyszeli całość zajścia. Pozostali stali wyprężeni w postawie na baczność, zastygli w nienaturalnej pozycji, modląc się w duchu, aby jeszcze tym razem palec komendanta ominął ich i wskazał na kogoś innego.
Do więźniów stojących dalej informacja o czynie o. Maksymiliana Kolbe docierała powoli i stopniowo. Póki co, każdy odchodził z placu z lekkim sercem, że po raz kolejny mu się udało, że to nie on został wybrany, że jeszcze dziś śmierć przyszła po kogoś innego.
Marian Kołodziej wspomina, że gdy dowiedzieli się, że jeden z więźniów dobrowolnie poszedł na śmierć za innego więźnia, początkowo pukali się w czoło z niedowierzaniem. Jednak z czasem, gdy docierało do nich coraz więcej szczegółów, przyszła refleksja i… podziw. Po pierwsze, że ktoś odważył się złamać wszelkie obowiązujące w obozie prawa i sam wyszedł z szeregu. Po drugie, że nikt go za to nie zastrzelił. Po trzecie, że rozmawiał z esesmanem jak równy z równym i najważniejsze, że Kierownik Obozu Lagerfuhrer Karl Fritsch zmienił swoją decyzję pod wpływem więźnia. Nic takiego w obozie Auschwitz nie zdarzyło się ani wcześniej, ani potem.
Jak wspomina dalej Marian Kołodziej, gdy to do nich dotarło zaczęli inaczej patrzeć na czyn o. Maksymiliana. Kołodziej zaczął się interesować samym więźniem, który tego dokonał. Kim był o. Maksymilian Kolbe? Okazało się, że wielu więźniów znało go z okresu działalności międzywojennej. Opowiadali więc o Rycerstwie Niepokalanej, o Niepokalanowie, o miesięczniku Rycerz Niepokalanej i Małym Dzienniku, o misjach w Japonii, wreszcie o samym pobycie w obozie. Tych ostatnich wspomnień było dużo.
Okazało się, że wielu więźniów spotkało się z nim, wielu z nich pomógł, wielu dawało o nim świadectwo. Wiedzieli, że był kapłanem szczególnym. Nie myślał o osobie, ale o innych. Dzielił się chlebem, pomagał w pracy, wspierał słowem i pocieszał współwięźniów bez względu na wyznanie i pochodzenie. Kołodziej dziwił się, że wcześniej nie zwrócił uwagi na więźnia nr 16670: Ja Maksymiliana Kolbe poznałem wyłącznie na apelu, a przecież on był obok mnie, ale wszyscy byliśmy ogoleni, on był na 3 bloku, tak jak ja, potem na 14, na 17, wszystko zależało od tego jak nas przerzucali (…) myśmy byli wszyscy tacy sami, ten sam wyraz oczu, wszyscy chudzi, bez nazwiska, bez niczego…
Ponadto z bunkra głodowego zaczęły dochodzić trudne do uwierzenia informacje. Że z celi nr 18 bloku 11 zamiast zwyczajowych przekleństw i złorzeczeń słychać było religijne pieśni, słowa modlitwy i odmawianego różańca. Modlitwy prowadził o. Maksymilian, pozostali wtórowali. Nawet sami esesmani powtarzali z podziwem: takiego klechy jeszcze tutaj nie mieliśmy.
I Kołodziej tego wszystkiego słuchał, aby w końcu stwierdzić: po czynie Ojca Kolbego nic już w obozie nie było takie jak dawnej. On przywrócił nam nasze człowieczeństwo, które Niemcy chcieli nam odebrać, przywrócił nam wiarę w człowieka i nadzieję na ocalenie. Poczuliśmy się dzięki niemu jacyś inni, lepsi. Uwierzyliśmy, że sami możemy być inni.
W 2008 r. Amerykanie Ron i Jason Schmidt zrobili film o Kołodzieju zatytułowany: The Labyrinth. The testimony of Marian Kolodziej. Jest w tym filmie scena, gdzie Kołodziej mówi: Dla mnie jedyny człowiek. Człowiek. Naprawdę człowiek, to był Ojciec Kolbe. Jakkolwiek będziemy patrzyli na to, czy mieszali w to religię. Okazał się człowiekiem przede wszystkim. Wszystko inne nie było ważne. Kiedy jeden z więźniów uciekł z obozu Naziści wybrali dziesięciu i skazali na śmierć. Jeden z wyselekcjonowanych błagał oficera o darowanie mu życia krzycząc, że ma żonę i dzieci. Wtedy wystąpił Ojciec Kolbe i zameldował gotowość zamiany swojego życia za życie skazanego w celi śmierci, bez wody, bez jedzenia. Do końca. Mówiono, że Ojciec Kolbe modlił się z nimi, podtrzymywał na duchu, wysłuchiwał spowiedzi. Po trzech tygodniach zniecierpliwieni Niemcy weszli do celi i zastali jeszcze czterech żywych, w tym Ojca Kolbego. Później został już tylko Ojciec Kolbe. Esesman dobił go zastrzykiem fenolu w serce.
To zaważyło na moim postępowaniu i przypuszczam, że na postępowaniu wielu, wielu kolegów. Ten człowiek zdecydował się oddać swoje własne życie za życie zupełnie nieznanego sobie kolegi. My byśmy nigdy do tego czynu nie dojrzeli.
Po czym Kołodziej kontynuuje swoją refleksję już na temat samej twórczości naznaczonej piętnem Ojca Maksymiliana: Zawsze żartuje, że Ojciec Kolbe jakoś trzyma mnie przy życiu gdzieś tam z góry. I mówi jeszcze to i to musisz zrobić. Boję się tego ostatniego momentu, kiedy on już nie będzie miał pytań do mnie, a ja nie będę miał pytań do niego, bo wtedy jakby to moje życie się skończy. A tak to widzę, że jestem mu jakoś jeszcze potrzebny. Że czegoś tam jeszcze nie dorysowałem.
Marian Kołodziej zmarł 13 października 2009 r. Widocznie o. Maksymilian uznał, że wszystko, co miał mu do powiedzenia, zostało już powiedziane, a wszystko, co trzeba było narysować – narysowane.
Jest na wystawie rysunek na którym widzimy rozciągniętą linę z drutu kolczastego. Pod spodem piętrzy się okrucieństwo Auschwitz, a po drucie idzie młody Kołodziej pchając przed sobą taczkę wypełnioną dziecięcymi zabawkami. Nad Kołodziejem unosi się postać anioła ze skrzydłami, do złudzenia przypominającego anioła stróża z dziecięcych obrazków, który przeprowadza dzieci przez kładkę.
Ale na wystawie w przedostatnim pomieszczeniu, tuż przy wyjściu jest też inny rysunek. Oto Ojciec Kolbe ukazany w postaci Anioła ze skrzydłami podtrzymuje chwiejącego się Kołodzieja. To Maksymilian, niczym anioł stróż był jego opiekunem, to on chciał, aby Kołodziej przetrwał, mimo orzeczonego wyroku śmierci, aby opowiedział o piekle Auschwitz, aby pokazał prawdę o okrucieństwie tego miejsca. A Kołodziej odwdzięczył się Maksymilianowi opowiadając o nim swoimi rysunkami. I dlatego z 260 prac jakie mamy obecnie na wystawie, aż 47 jest poświeconych właśnie postaci św. Maksymiliana.
Są tam rysunki zwykłe, pospolite, niczym nie wyróżniające się portrety Świętego z Niepokalanowa. Jest na nich przedstawiony jeszcze jak zakonnik, franciszkanin w habicie, czciciel Maryi Niepokalanej trzymający w ręku jej figurkę. Jest przedstawiony jak zwykły więzień, pobity przez Krwawego Krotta – kapo okrytego złą sława komanda Babice. Jest wreszcie jako kapłan-więzień rozgrzeszający idących na śmierć. Jest też urzekający rysunek na którym św. Franciszek założyciel zakonu franciszkańskiego okrywa płaszczem nagie ciało o. Maksymiliana i drugi na którym św. Franciszek podtrzymuje konającego Ojca Kolbego trzymając w ręku zapaloną gromnicę.
Ale są też na wystawie rysunki szczególne, prawdziwe perełki, dzieła sztuki, których nie powstydziłaby się żadna galeria.
Jest potężny, zajmujący całą ścianę tryptyk przypominający ołtarz w gotyckiej katedrze. W centralnej kwaterze widać kłębowisko ludzkich ciał. Tłoczą się na nim twarze umierających w ogromnym cierpieniu ludzi. Otwarte w przerażeniu usta, przerażone oczy, puste oczodoły czaszek i płonące głowy. Pośród tego zgiełku widać spokojną twarz więźnia o numerze 16670, który trzyma w ramionach więźnia z numerem 5659 i wyrzuca go z pieca krematoryjnego, ratując mu życie.
W pierwszej sali, obok Wigilii obozowej widzimy potężny rysunek, który zamyka drogę zwiedzającym wielkim pochodem numerów. To pochód ludzi, którzy z głębi świata idą do obozu śmierci. Oni jeszcze o tym nie wiedzą, my już tak! W pochodzie tym mieszają się twarze ludzi jeszcze z wolności, z tymi, którzy już są naznaczeni numerami. Pośród nich widzimy twarze wyraźne, o ostrych rysach, poniżej postacie z rozmazanym obliczem, wreszcie na samym dole czarne kontury nie dających się rozpoznać osób. Prowadzi ich o. Maksymilian Kolbe. Jego twarz jest najbardziej wyraźna, a rysy najostrzejsze. Poniżej ten sam Maksymilian, ale już inny, z nagim torsem na którym widnieje numer 16670. Jeszcze w habicie, z brodą i krzyżem w podniesionej ręce. Ten pochód idzie ku nam, jakby i nas chciał zagarnąć i ponieść ze sobą.
Kolejny rysunek: oto grupa więźniów, których twarze są do siebie łudząco podobne, a jedynymi, które się wyróżniają to twarze numerów 16670 i 5659. Ojciec Maksymilian wyszedł przed szereg, jakby chciał zasłonić sobą Franciszka Gajowniczka.
Jest też na wystawie dyptyk Pisania listu do Matki i odczytywanie tego listu przez Mariannę Kolbową. Skupiony Maksymilian-więzień pochylony nad blankietem na który można pisać listy z obozu, trzyma się za głowę rękami roniąc ukradkiem łzę i jest na drugim rysunku Marianna, odczytująca tych kilka słów na które pozwalał urzędowy blankiet, kilka słów skreślonych ręką syna. Do oczu przytknięta chusteczka. To jedyny list jaki Maksymilian napisał z obozu. Jedyny i ostatni…
W enklawie św. Maksymiliana, jak lubiła ją nazywać Halina Słojewska Kołodziej, kilka rysunków poświęconych Ojcu Kolbemu, a pośród nich Maksymilian przedstawiony jako Dobry Samarytanin, trzyma na kolanach wycieńczonego więźnia karmiąc go z czułością swoją własną łyżką ze swojej własnej miski.
Jeszcze inny rysunek z tej samej enklawy: na placu apelowym przed rzędem nieruchomo stojących więźniów stoi tyłem do widza człowiek podobny do Chrystusa w koronie cierniowej z drutu kolczastego, ze skrępowanymi rękoma. Na plecach wytatuowany numer 16670. Ecce homo – oto człowiek!
W niszy stworzonej przez dolną kondygnację dzwonnicy, Kołodziej zaimprowizował celę śmierci o. Maksymiliana. Popękana szyba oddzielająca nas od niej symbolizuje popękaną ludzką osobowość. Popękaną przez wojnę, obóz, niewyobrażalne cierpienie i wszechobecną śmierć. I rysunek przedstawiający Matkę Bożą trzymającą w ramionach konającego Maksymiliana. To obozowa Pieta podobna do tej, którą Michał Anioł wyrzeźbił do Bazyliki św. Piotra. Na ścianie celi ostanie oznaki życia uwiezionych. Wydrapane napisy i rysunki. Myśli o najbliższych, o Ojczyźnie, o Bogu.
I najpiękniejszy dla mnie rysunek: Cela głodowy Ojca Maksymiliana. To wyobrażenie celi w której o. Maksymilian oczekiwał na śmierć wraz z dziewięciu innymi więźniami. Wysoko nad nimi wypełniająca sufit rozpościera się postać ukrzyżowanego Chrystusa w koronie cierniowej. Postać tworzy jakby namiot nad głowami konających w bunkrze głodowym więźniów, osłaniający ich przed zgiełkiem życia obozowego. Pośród leżących na ziemi wybija się postać Ojca Maksymiliana promieniująca jasnością. Poza ścianami bloku 11 widać pracujący tłum więźniów. Z obrazu, pomimo grozy śmierci tchnie prawdziwy spokój i pewność zbawienia.
I na samym końcu wystawy niezwykłe dzieło, kolaż zawierający w sobie całe życie o. Maksymiliana od chrzcielnicy w Zduńskiej Woli, poprzez kościół w Pabianicach, Kościół Franciszkanów we Lwowie, klasztor krakowski, misje w dalekiej Japonii, aż po obóz KL Auschwitz. Najważniejszy jest jednak napis biegnący w trawersie przez ostatnie pomieszczenie poniżej rysunku z kolażem, napis podsumowujący stosunek Mariana Kołodzieja do o. Maksymiliana Kolbe i odpowiadający na pytanie zawarte w temacie tego referatu: jaki był wpływ św. Maksymiliana na życie i twórczość Mariana Kołodzieja?
Czyn numeru 16670, oddanie swego życia za życie współwięźnia w ziemskim piekle lagrów, pomógł ocalić człowieczeństwo numerowi 432. Franciszkanin o. Maksymilian stworzył brata Mariana.
Po wielu latach od zakończenia wojny i opuszczenia obozu, a nawet później, bo po udarze, który miał miejsce w 1992 r. Mariana Kołodzieja naszła refleksja, że to wszystko stało się nieprzypadkowo. Że nad tym wszystkim ktoś w jakiś zagadkowy sposób czuwał. Że dzięki tej szczególnej opiece, on Marian Kołodziej, więzień nr 432, z wyrokiem śmierci wydanym w więzieniu w Opolu, mimo pięciu lat spędzonych kolejno w pięciu obozach koncentracyjnych przetrwał! Po co? Aby o tym wszystkim opowiedzieć.
I dlatego tej jego opowieści nie można zlekceważyć, pominąć. Dyrektor PMAB pan Piotr Cywiński, który często ze swoimi gośćmi odwiedza wystawę powiedział kiedyś, że dla niego Klisze pamięci. Labirynty Mariana Kołodzieja to kwintesencja obozu Auschwitz-Birkenau. Uniwersalny język sztuki, którym posługuje się Kołodziej sprawia, że prawda o obozie jest dostępna dla wszystkich bez wyjątku. Szczególnie dziś, gdy docierają do nas kolejne pomruki totalitaryzmu ze wschodu.
Pracując w Harmężach 12 lat nabyłem przekonania, że wizyta w miejscu pamięci jakim jest były obóz koncentracyjny Auschwitz-Birekanu jest konieczna. Bez niej edukacja naszych dzieci będzie uboższa o ważny element historyczno-patriotyczny. Przy okazji wizyty w Muzeum warto przyjechać z młodzieżą również do Harmęż. To, dzięki postaci Ojca Maksymiliana Kolbego zamkniętego w rysunku przez Mariana Kołodzieja dojdzie do wizyty w Auschwitz jeszcze jeden aspekt ich edukacji, niemniej ważny dzisiaj, aspekt moralny.
o. Piotr Cuber OFMConv